Ciężko mi było zostawić Emmę samą, ale musiałem to zrobić. W myślach prześladowało mnie przestraszone, nieszczęśliwe spojrzenie, a na ramieniu nadal czułem uścisk dłoni. Wiem, że będzie jej cholernie trudno przywyknąć do mojego stylu życia i nie zdziwię się, jeśli prędzej czy później postanowi zakończyć nasz związek. Chociaż w głębi duszy czuję, że złamałaby mi tym serce. "Dosyć Blake, skup się." - skarciłem sam siebie w myślach. To chyba najgorszy możliwy czas na rozkminy sercowe. Biegiem pokonywałem kolejne korytarze, jednocześnie wypatrując w gęstym tłumie ciemnej czupryny Ethana. - Blake!
- Ethan! - Momentalnie zrównałem się z kumplem.
- McConey, północno-zachodnia granica.
Kiwnąłem
głową. Przez te 4 lata nauczyliśmy się komunikować szybko i zwięźle. W
takich sytuacjach, jak ta liczyła się każda sekunda. - Weź zaawansowaną. - dodał.
- Ok.
Przerzuciłem
nogę przez motor i wyjechałem z bazy. Dodałem gazu, mknąc główną ulicą
Brooklynu.
Kilka razy przejechałem na czerwonym, wyprzedzałem wszędzie
tam, gdzie nie można było i prawie spowodowałem wypadek na skrzyżowaniu.
Ewentualnie dwóch, trzech lub czterech... Spokojnie ignorowałem
wszelkie wyzwiska, przekleństwa i dźwięki trąbienia. Ciągnęły się za
mną, aż do momentu, w którym wjechałem do części dzielnicy, przez
mieszkańców Manhattanu pogardliwie nazywanej komuną. Gangsterzy określali
to miejsce mianem czarnej strefy. Zostawiłem Hondę za opuszczonym
magazynem. Był cały wymalowany wulgarnym graffiti i obklejony podartymi,
starymi plakatami. Koło mnie pojawiło się kilku
chłopaków. Rozpoznałem wśród nich swoich uczniów, między innymi Iana i
Mike'a. Miałem nadzieję, że spiszą się lepiej, niż ostatnio na sali
treningowej. Ruchem głowy wskazałem im, żeby zostawili maszyny obok
mojej. Były tu dobrze ukryte i jednocześnie łatwo dostępne, w razie
gdyby trzeba było szybko się przemieścić.
Przeliczyłem
szybko. Dziesięciu, dobrze. Drugie tyle jest z Ethanem, następna grupa z
Carterem i jeszcze jedna z Terrym - trenerem średniozaawansowanych.
Strategia czterokierunkowa, umożliwiająca otoczenie wroga i wykończenie
go w krótkim czasie. Dałem reszcie sygnał, żeby
ruszyli za mną. Posuwaliśmy się naprzód, przyklejeni do ścian starych
budynków, z bronią w gotowości do natychmiastowego oddania strzału. Ostrożnie
wyjrzałem zza rogu. Po prawej dostrzegłem przyczajonego Ethana.
Wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia i zaczęło się. Z magazynów
wypadli ludzie McConey'a obrzucając teren granatami. Kiedy wybuchy
ucichły, odwdzięczyliśmy się im ostrą amunicją. Chłopcy rozproszyli się
po całej okolicy. Z wprawą przedzierałem się przez
gruzy, instynktownie unikając kulek. Wychyliłem się zza tego, co
pozostało z frontowej ściany budynku i oddałem kilka celnych strzałów.
Po chwili przy moim boku pojawił się Ethan. Byliśmy perfekcyjnie
zsynchronizowani i razem stanowiliśmy zespół nie do pokonania.
Ruszyliśmy biegiem dalej na północ, nawzajem pilnując swoich pleców. Nie
oszczędzaliśmy kulek. Nagle zauważyłem swój główny cel. Rodger McConey,
w obstawie kilku mężczyzn. Jeden z nich wydawał mi się dziwnie znajomy i
wtedy uderzyła mnie prawda. Garry, były facet Emmy i Garry Jacob,
tajemniczy współpracownik i prawa ręka tego diabła, McConey'a to te same
osoby. Jak mogłem być taki głupi i tego nie sprawdzić?! Cholerna
zbieżność imion! Mogłem wtedy skręcić kark tej cholerze, a puściłem go
wolno. Teraz pozostało mi jedynie zgrzytać zębami nad własną tępotą.
Will nigdy nie zrobiłby tak idiotycznego błędu.
- Nie. - warknął Ethan, prawidłowo odczytując moje zamiary rzucenia się na tych łotrów. Złapał mnie mocno za ramię. Wziąłem głęboki oddech i kiwnąłem głową. To byłoby debilne i zbyt ryzykowne uderzać w pojedynkę na całą grupę. Wymieniliśmy
krótkie sygnały i rozdzieliliśmy się. Nagle ktoś skoczył mi na plecy,
jednocześnie wytrącając pistolet z ręki. To jakieś żarty? Koleś porwał
się z motyką na słońce, już po nim. Odwróciłem się w jego stronę.
Również był bez broni i właśnie zmierzał po moją. Rzuciłem krótkim
nożem, trafiając w łydkę, przez co zwaliłem gościa z nóg. Dopadłem go i
razem potoczyliśmy się po betonie. Udało mi się wziąć go pod siebie.
Zacząłem okładać jego twarz pięściami. Uwolnił jedną rękę, próbując
wyszarpnąć mi nóż z pokrowca przy bucie. Wyprzedziłem go i z niemałą
satysfakcją wbiłem narzędzie w jego klatkę piersiową. Ciepła krew
zbryzgała mi ubranie. Skrzywiłem się zdegustowany. Zabijanie to brudna
robota. Wstałem i wróciłem po swój pistolet, zostawiając trupa samego
sobie. Żywy, a w zasadzie już raczej martwy, dowód na to, że z
Christianem Blake'iem nie warto zadzierać.
Ta cała
przepychanka musiała mi zabrać sporo czasu, bo gdy przedostałem się z
powrotem na miejsce głównego ataku McConeya, wszystko zdążyło ucichnąć.
Po drodze mijałem ciała w lepszym lub gorszym stanie, ale z ulgą
przyjąłem do wiadomości, że żadne nie należy do naszych chłopaków. Dość
szybko udało mi się odszukać Ethana. Obok niego stali Carter i Terry.
Wymieniliśmy pośpieszne uściski dłoni.
- Już coś wiadomo?
- Zero zabitych, dwóch w ciężkim stanie, sześciu rannych. - odpowiedział Casas.
- Dobrze. Rozumiem, że McConey zwiał?
- Niestety. Ulotnił się już jakiś czas temu.
- Pieprzony tchórz. Ilu?
- Jeszcze liczą ciała. Masz przy sobie telefon?
Pokręciłem głową. - Został przy Hondzie. Przynieść?
-
Nie trzeba. Jedź do bazy i upewnij się, że chłopcy otrzymali
odpowiednią pomoc. Nie wiem, na ile można ufać tym nowym lekarzom.
- Dobra. Załatw tu wszystko.
Kiwnął głową. - Do zobaczenia.
Szybkim
krokiem skierowałem się do swojego ścigacza. Dzięki Bogu, czekał na
mnie cały i zdrowy. Odpaliłem silnik, który zawarczał gotowy i chętny do
współpracy. Sama przyjemność po kilku godzinach wysłuchiwania strzałów,
wybuchów i krzyków.
Motocykl gładko sunął po
drodze. Wybrałem okrężną trasę, bo moje zakrwawione, podarte ubrania
mogłyby wzbudzać podejrzenia, a ostatnie, czego teraz potrzebuję to psy
na karku. Dopiero, gdy zaparkowałem, standardowo na miejscu 102,
odczułem prawdziwe zmęczenie. Adrenalina stopniowo ze mnie schodziła,
pozostawiając po sobie obolałe kości i naciągnięte mięśnie. Z każdym
krokiem mdłości wzrastały i zaczęło kręcić mi się w głowie.
Prawdopodobnie z odwodnienia.
Gdy dotarłem do kliniki, od razu jeden z dyżurujących pielęgniarzy podał mi butelkę wody. - Jest pan ranny, szefie? Zawołać lekarza? - spytał z przerażeniem w okrągłych, zielonych oczach.
- Nie trzeba. Johnson jest zajęty?
- Przed chwilą skończył operować, szefie. Powinien już być w swoim gabinecie.
Zerknąłem na jego identyfikator. - Dzięki Thomas, to wszystko.
Kiwnął głową i wrócił się na swoje miejsce.
Poszedłem prosto do gabinetu Johnsona. Patrick
Johnson zaczął tu pracować, gdy Will przejął gang, podobnie jak Carter i
Terry. Był
najlepszym lekarzem w bazie, a ze swoją wszechstronną specjalizacją
potrafił pomóc w każdym przypadku. Posiadał też magiczną umiejętność
zszywania ran tak, żeby pozostały po nich tylko ledwo widocznie, jasne
kreseczki na skórze. Smith miał nosa do wybierania współpracowników.
Zapukałem do drzwi obok tabliczki z nazwiskiem chirurga.
- Wejść!
- Patrick.
- Christian.
Wymieniliśmy uścisk dłoni. - Co z Jake'iem Crowdem i Brantem Sewellem? - spytałem.
- Obaj na intensywniej terapii, ale przeżyją.
- Ktoś jeszcze został przyjęty na oddział?
- Tresh Cosel, na obserwację do rana. Było podejrzenie wstrząsu mózgu, więc wolałem nie ryzykować.
- W porządku, dzięki.
*Emma*
Poderwałam
głowę, na dźwięk otwieranych drzwi. Stał w nich Christian. Brudny,
pobity, w podartych ubraniach ale żywy i tylko to się liczyło. - Chris...
- Hej mała. - uśmiechnął się łagodnie i wyciągnął do mnie ramiona. Rzuciłam się mu na szyję i wybuchnęłam płaczem. Przytulił mnie mocno. - Shhh... Już dobrze, jestem przy tobie... - wymruczał z ustami przy moim uchu.
- Tak strasznie się bałam...
- Przecież obiecałem, że wrócę. - uniósł mi głowę i poważnie spojrzał w oczy. - A ja zawsze dotrzymuję obietnic, mała.
Uśmiechnęłam się przez łzy. - Zmęczony? - spytałam cicho.
- Może trochę. Potrzebuję prysznica w trybie natychmiastowym.
Dopiero
teraz zauważyłam krew na jego ubraniu. Skrzywiłam się. Naprawdę, nie
chcę wiedzieć co i jak robił przez ostatnie kilka godzin. Usiadłam na łóżku i zerknęłam na zegarek w telefonie. Zbliżała się północ. Czekała też na mnie nieodczytana wiadomość od Sam.
Od: Sam ;*
Pozdrawiam
ze słonecznej Toskanii! ;D Ps. Miejscowe ciacha są naprawdę niezłe, ale
do twojego Chrisa to im brakuje! :3 Zadzwoń, jak znajdziesz chwilę.
Przewróciłam
oczami i wybrałam jej numer. We Włoszech jest teraz późne popołudnie.
Czekałam aż odbierze, przy akompaniamencie Sii i Chandelier. Obrzydła mi
już ta piosenka. W końcu się zgłosiła.
- Emma, hej! Co słychać?
- Po staremu. A u ciebie?
- Bosko! Mówię ci, Włochy są cudowne! Mogłabym tu zamieszkać.
Opowiedziała
mi szczegółowo o wszystkich kelnerach i recepcjoniście. Z uśmiechem
słuchałam jej radosnego paplania. Nie widziałyśmy się już dwa tygodnie i
zaczynałam za nią tęsknić.
- To teraz mów, co słychać u twojego bogatego i nieprawdopodobnie przystojnego chłopaka. - rozkazała.
- Hm, więc teraz jest już moim chłopakiem.
- Nie gadaj! Poprosił o chodzenie?! Wreszcie! Już myślałam, że będę musiała wystosować do niego odpowiednie pismo!
- Bardzo śmieszne. - odparłam ironicznie.
- Żebyś wiedziała. W każdym razie powodzenia kochana.
- Dzięki Sam.
Przyda się - dodałam w myślach. Uspokoiła
mnie rozmowa z nią, nie mogę się doczekać, aż wróci. Kiedy odkładałam
telefon na szafkę, z łazienki wyszedł Chris. Miał na sobie szare dresy i
luźną, czarną bokserkę. Mimo wyraźnego zmęczenia nadal wyglądał powalająco. Rzucił się na łóżko obok mnie. - Boże, tak bardzo tęskniłem. - wymruczał, tuląc poduszkę.
- Za mną, czy za łóżkiem? - spytałam sarkastycznie.
- Za tobą w łóżku. - wyszczerzył się.
- Chciałbyś.
- Ja to wiem i ty to wiesz, więc co z tym zrobimy? - Poruszył zabawnie brwiami.
- Na pewno nic z rzeczy, o których teraz myślisz.
- Szkoda.
- Idź już spać, co?
- Czy ty mnie zbywasz?
- Tak.
- Dzięki.
- Ależ proszę. - Przewrócił oczami. - Mówiłam serio, jesteś wykończony...
- A ty niepotrzebnie się martwisz. - odparł.
-
Niepotrzebnie?! Spędziłeś ostatnie kilka godzin na strzelaniu,
zabijaniu, czy co wy tam jeszcze robiliście, mogłeś zginąć i teraz mi
mówisz, że niepotrzebnie się martwię?! - patrzyłam na niego z
niedowierzaniem.
- No tak... To część mojego życia, Emm. "Żyj szybko, umieraj młodo." - wyszeptał.
Poczułam łzy pod powiekami. - Kogo cytujesz? - Próbowałam się nie rozpłakać.
- Willa. Zawsze nam to powtarzał.
- Ile miał lat, gdy zginął? - wydusiłam.
Chris się zawahał. - Dwadzieścia sześć.
Ścisnęło mnie w klatce piersiowej.
- Hej, nie płacz... - pociągnął mnie na kolana i przytulił. - Nie dam się tak łatwo zabić. - dodał pocieszająco.
- Lepiej tego nie sprawdzać...
- Chyba tak... Chodźmy spać mam jutro do ogarnięcia całą masę rzeczy po akcji.
Pokiwałam głową i zgasiłam lampkę. - Dobranoc.
***
*Rodger*
Wściekły chodziłem po gabinecie, od ściany, do ściany i z powrotem. Znowu ten łotr - Blake, okazał się lepszy ode mnie.
- Jacob! - ryknąłem.
Garry wpadł do pomieszczenia, prawie zabijając się w progu. - Tak Rodger?
- Ilu. - warknąłem.
- Dwudziestu trzech szefie... - wyjąkał.
- Niech szlag trafi tego kundla. Wymyśl coś, żeby go złamać, Jacob.
- Postaram się szefie...
- To lepiej niech coś wreszcie wyjdzie z tego twojego starania, bo nie ręczę za siebie. Możesz odejść.
Kiwnął głową i opuścił gabinet tak szybko, jak się w nim znalazł.
_________________________________
Hej!
Za nami już 7 rozdział opowiadania, ale to zleciało :D Dzisiaj chyba trochę więcej akcji, niż części refleksyjnej, co mam nadzieję Wam nie przeszkadza. :) Jak myślicie? Emma pogodzi się ze stylem życia Chrisa, czy nie wytrzyma psychiczne tej sytuacji? Zapraszam do komentowania i dzielenia się swoją opinią. Nie wiem, czy kolejny rozdział pojawi się równo za tydzień (Święta i te sprawy) ale postaram się go dodać w wolnej chwili. :)
Na razie trzymajcie się ciepło i do następnego. <3
Little M.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz