sobota, 15 kwietnia 2017

Rozdział 11 - W potrzasku

*Emma*

- Szefie!!! 
Zdezorientowana poderwałam głowę z ramienia Chrisa. Musiałam zasnąć zaraz po starcie, bo pamiętam go jak przez mgłę. Loty bywają męczące.
- Szefie, mamy na pokładzie ładunek wybuchowy... - syknął pilot odrzutowca.
- Co ku*wa?! Czemu to nie zostało sprawdzone wcześniej?! - wydarł się Chris. - Ląduj do cholery!
Ledwo zdawałam sobie sprawę z tego, co się działo. Bomba...?
Samolotem gwałtownie szarpnęło w dół, gdy podeszliśmy do lądowania. Pod nami ciągnęły się kilometrami bezkresne, płaskie pastwiska. Żadnej cywilizacji, totalne odludzie.
Skuliłam się na fotelu i po raz kolejny zatęskniłam za bezpiecznym mieszkaniem w Nowym Jorku. Dlaczego byłam taka głupia i wyjechałam do Seattle...? Nie dość, że narobiłam głupot, to teraz jeszcze możemy zginąć. Milutko.
Chris wziął mnie za rękę i ścisnął lekko.
- Wszystko będzie dobrze, nie martw się, mała.


Pokiwałam tylko głową, dławiąc się poczuciem winy. Gdyby nie moje wybryki, nie byłoby nas tutaj. Gdybym dała Chrisowi wszystko wyjaśnić wcześniej, nie byłoby nas tutaj. Gdybym nie była cholernym tchórzem i egoistką, nie byłoby nas tutaj... 
Zacisnęłam powieki. Nagle wszystkim zatrzęsło i... wylądowaliśmy. Udało się.
Pilot gładko posadził odrzutowiec na łące. Odetchnęłam z ulgą, pełna podziwu dla jego umiejętności i profesjonalnie wykonanego zadania w tak stresujących warunkach. Christian złapał mnie za rękę i wyciągnął jak najszybciej na zewnątrz. Zimny, porywisty wiatr rozwiał nam włosy. Powietrze było czyste i wilgotne. Spojrzałam na Chrisa. Patrzył prosto przed siebie, a w jego oczach dostrzegłam niedowierzanie i... strach? Przecież on się niczego nie boi... Powoli odwróciłam głowę i zamarłam. Nie mogłam uwierzyć, w to co zobaczyłam. Wielkie, policyjne terenówki, kilkunastu uzbrojonych po zęby, w pełni umundurowanych mężczyzn, a w tym wszystkim Garry i Rodger. 
Opadła mi szczęka. Co to ma znaczyć?!
W tym samym momencie policjanci rzucili się w naszą stronę. Byli szybcy, perfekcyjnie wyszkoleni i przerażająco skuteczni. Jeden z nich odciągnął mnie od Chrisa i wcisnął Garremu. 
- Puść mnie!!! - Szarpałam się i próbowałam go kopnąć.
Nie rozumiałam nic z tego co się działo.
- Zluzuj złotko. - Uśmiechnął się kpiąco. - Z nami nic ci nie grozi. 
Zanim wepchnęli mnie do dużego, czarnego BMW, zdążyłam zauważyć, że policjanci skuli Chrisa i wsadzili do terenówki.
- Co oni z nim robią?! Co się tu dzieje?! - Waliłam pięściami w szybę, próbując się wydostać. Christian. Muszę się dostać do Christiana. Gdzie oni go zabierają?!
Jednak Garry i Rodger milczeli, a między nami wyrosła gruba, szklana ścianka działowa. Poczułam, ostry, chemiczny zapach, od którego zakręciło mi się w głowie, a przed oczami pojawiły się rozmazane, czarne plamy. Walczyłam, żeby utrzymać przytomność, ale środek był zbyt silny. Po kilku minutach odpłynęłam w mroczny świat pełen sennych koszmarów.

***


*Christian*

Ocknąłem się w jakimś dziwnym pomieszczeniu, oświetlonym przez jaskrawe, białe świetlówki. Wzrok powoli mi się wyostrzył. Wszystko było tu białe. Ściany, podłoga, meble... 
Ręce miałem skute kajdankami, przytwierdzonymi do ściany grubym, srebrnym łańcuchem. Pociągnąłem za nie lekko, a ostry metal natychmiast zaczął zaciskać się na nadgarstkach. Znałem dobrze ich rodzaj. Były najskuteczniejsze, bo więzień nie mógł się wydostać bez oderwania sobie rąk. Westchnąłem ciężko. Cela nie miała okien, a drzwi pilnował uzbrojony strażnik. Żadnej drogi ucieczki.


- Hej, skoro już muszę tu siedzieć, to chyba należą mi się bardziej komfortowe warunki! - zawołałem w stronę żołnierza z ironicznym uśmiechem.
Obrzucił mnie aroganckim spojrzeniem. - Jak przyjdzie generał Wright, to przestaniesz chojraczyć. - burknął. 
- Chojraczyć? Kto tak jeszcze mówi? - Zakpiłem.
Nagle drzwi otworzyły się z trzaskiem i w progu stanął wysoki, barczysty typ koło czterdziestki. Mój strażnik natychmiast wyprostował się jak struna i zasalutował. - Generale Wright...
- Spocznij. - rzucił tamten i zbliżył się do mnie. - Pan Blake, jak mniemam?
- Jedyny i niepowtarzalny. - oznajmiłem z szerokim uśmiechem.
Wright uniósł brwi. Chyba nie takiej reakcji się spodziewał.
- Chciałbym zadać ci kilka pytań.
- Śmiało, ale i tak nic pan ze mnie nie wyciągnie.
- Jeszcze zobaczymy. - warknął.
Wzruszyłem lekko ramionami i przybrałem obojętny wyraz twarzy.
- Gdzie jest wasza baza, Blake?
- Jest pan naiwny czy głupi? A podobno Stany cieszą się najlepiej wyszkolonym wojskiem na świecie. Cóż za rozczarowanie. - Pokręciłem głową z udawanym smutkiem.
- Zapytam ostatni raz. Gdzie jest wasza baza?! - ryknął, cały czerwony ze złości.
Wyglądał prze komicznie. Nie mogłem się powstrzymać i parsknąłem śmiechem.
- Co cię tak bawi?! Odpowiadaj!
- Przepraszam, ale tak się pan nadął, że wyobraziłem sobie, jak pan eksploduje niczym dmuchany, czerwony balon. - odparłem niezbyt inteligentnie.
- Koniec z tą błazenadą! - huknął i zwrócił się do strażnika. - Do wieczora macie wyciągnąć z niego informacje. Nie obchodzi mnie jak to zrobicie. - Odwrócił się na pięcie i wyszedł.
Uśmiechnąłem się do pilnującego mnie dryblasa. - To zostaliśmy sami, kolego. Myślisz, że dałoby się zorganizować jakiś mały melanż? Przydałby mi się kieliszek.
- Zaraz urządzimy ci taki melanż, że się nie pozbierasz. - warknął, odpinając moje kajdanki od ściany. Szarpnął mną w kierunku drzwi. Nie miałem najmniejszych szans na wydostanie się, bez utraty obu dłoni, więc niechętnie podążyłem za nim. W głowie szumiały mi słowa Wrighta. "Nie obchodzi mnie, jak to zrobicie." Chcą mnie torturować, czy co? No bez jaj, to w końcu policja. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że nawet nie wiem gdzie się znajduję. Wyszliśmy na korytarz i uderzyła mnie okrutna prawda. Air Force Flight... Równie dobrze to miejsce mogłoby nazywać się piekłem albo rzeźnią. Nie byłoby różnicy. Byłem w cholernej Strefie 51, na terenie amerykańskiej bazy wojskowej, której przeznaczenie pozostawało tajemnicą dla postronnej ludności. Jednak mając tu wtyki, wiedziałem kogo tu trzymają i jak się z nimi obchodzą. Przeszły mnie dreszcze. To będzie cud, jeśli dożyję jutra...

 

Strażnik wepchnął mnie do ciasnej celi, w całości murowanej. Plamy krwi na ścianach i ziemi straszyły brudno brązową czerwienią. Wzdrygnąłem się, gdy nade mną stanęło kilku żołnierzy. W rękach mieli noże, pałki nabijane kolcami i inne, rozmaite narzędzia, które pierwszy raz widziałem na oczy. 
- To jak, Blake? Może jednak zdradzisz nam co nieco? - spytał jeden z oprawców.
- Nie... - wycedziłem przez zaciśnięte zęby. 
I wtedy się zaczęło. Spadł na mnie grad uderzeń i cięć. Daremnie próbowałem ukryć twarz. Czułem się tak bezradnie, jak wtedy, gdy jako dziecko byłem bity przez ojca skórzanym paskiem. Tylko, że teraz skala bólu wzrosła przynajmniej kilkanaście razy. Z trudem łapałem oddech między kolejnymi ciosami. Zamknąłem oczy, próbując sobie wyobrazić, że jestem w domu. Z Emmą... Moja mała dziewczynka, uwięziona gdzieś na drugim końcu kraju, w rękach Garrego i Rodgera. Wszystko bym oddał i wszystko to zniósł, żeby tylko ona była bezpieczna. 
- Mów sku*wielu! Gdzie?! 
- Nic...wam...nie...powiem. - wyszeptałem, dręczony bólem dotkliwie palącym całe ciało. Otworzyłem oczy, ale jedyne co zobaczyłem to mnóstwo krwi i rozmyte, czarne plamy. Następne uderzenie pałką rzuciło mnie na ścianę. Jęknąłem słabo, choć chciałem krzyczeć z bólu. Ale nawet na to nie miałem siły. Rozpaczliwie walczyłem o każdy oddech. Nie dawałem już rady. To było za wiele... Poddałem się. Ogarnęło mnie uczucie błogiego spokoju, a koszmarny ból ustał. Wykończony, straciłem przytomność.

***


*Emma*

Biegłam najszybciej jak potrafiłam. Od wolności dzieliły mnie jeszcze tylko jedne drzwi. W końcu wypadłam na zalaną deszczem ulicę. Nowy Jork podczas oberwania chmury wyglądał nieciekawie. Rzuciłam się do dalszej ucieczki. Buty ślizgały mi się na asfalcie, a mięśnie trawił żywy ogień, ale napędzała mnie świadomość, że Garry i Rodger najpewniej już kapnęli się, że zniknęłam i teraz depczą mi po piętach. 
Niedaleko zauważyłam charakterystyczną, żółtą taksówkę. Wybawienie. Popędziłam w jej kierunku i wskoczyłam do środka.


- Gdzie? - rzucił obojętnie starszy mężczyzna, siedzący za kierownicą.
- Przepraszam, czy mógłby mi pan najpierw pożyczyć telefon? Jestem w Nowym Jorku pierwszy raz no i... - Wydukałam nieśmiało.
Facet spojrzał na mnie podejrzliwie, ale musiałam wyglądać wiarygodnie, bo podał mi komórkę.
- Dziękuję bardzo. - Nerwowo wystukałam na klawiaturze numer Ethana. Dzięki Bogu, znałam go na pamięć. 
Odebrał po drugim sygnale. - Tak?
- Ethan? 
- Emma?! Gdzie wy jesteście?!
- Wszystko ci wyjaśnię, proszę, przyjedź na Green Street 32 najszybciej jak możesz... - wyszeptałam ze łzami w oczach.
- Już jadę. 
Rozłączyłam się, skasowałam rozmowę i oddałam taksówkarzowi telefon.
- Na Green Street? - Upewnił się.
- Tak...
Ruszył ostrożnie, a ja oparłam czoło o chłodną szybę. Strasznie się bałam o Chrisa... Gdzie on w ogóle jest? Ścisnęło mnie w klatce piersiowej. 
- Wszystko w porządku? - Głos kierowcy wyrwał mnie z zamyślenia. Wyciągnął w moją stronę paczkę chusteczek i dopiero wtedy zorientowałam się, że płaczę. Wzięłam je od niego z wdzięcznością i starłam łzy z policzków.
- Nic nie jest w porządku... - wyszeptałam.
- Mój dziadek zawsze mawiał, że nie ma problemu bez rozwiązania. Sęk w tym, że musimy sami je dostrzec. 
Pokiwałam wolno głową. To miało sens, ale nie w przypadku, gdy źródło problemu, a mianowicie miejsce pobytu Christiana, pozostawało tajemnicą. 
  Gdy taksówkarz zaparkował przy Green Street, zobaczyłam już tam Ethana. Opierał się o maskę Lamborghini i najwyraźniej miał w dupie, że deszcz po nim leje.
- Ile... - zaczęłam.
- Nie, nie. - Przerwał mi natychmiast kierowca. - Potraktuj to jako drobną przysługę. Mam nadzieję, że znajdziesz rozwiązanie swojego problemu. 
- Bardzo panu dziękuję... - powiedziałam ze ściśniętym gardłem. To niesamowite, jak bardzo potrafiła mnie wzruszyć zwykła, ludzka dobroć.
- Nie ma za co. Powodzenia. - Uśmiechnął się do mnie krzepiąco.
- Jeszcze raz dziękuję. - Powtórzyłam i wysiadłam z samochodu. 
- Emma... Co się stało? Gdzie Chris? - Ethan złapał mnie za ramiona.
- Nie wiem... 
- Jak to nie wiesz?! - krzyknął, wytrącony z równowagi.
Podczas drogi do bazy, opowiedziałam mu o wszystkim, starając się pamiętać o  istotnych szczegółach.

***

- Jak im uciekłaś? - Dopytywała Sarah.
Siedzieliśmy we trójkę w gabinecie Ethana, gdzie jeszcze raz powtórzyłam mu co się stało. Oczywiście zaraz po długich wyjaśnieniach dotyczących mojego pobytu w Seattle. Najgorsze jednak było to, że nadal nie wiedziałam jaką rolę odegrali w tym całym bagnie Garry i Rodger, i czy bomba była ich sprawką. Na szczęście udało się ją rozbroić, ale gdyby wybuchła na pokładzie...? Eth zanotował wszystko i od razu przekazał do dowództwa. 
- Trzymali mnie w pomieszczaniu na pierwszym piętrze. Miałam w bucie scyzoryk, więc udało mi się przeciąć sznury i uciekłam przez okno. Nie wiem, jakim cudem...
- Takim, że Garry i Rodger to półgłówki. Oni nawet rybki akwariowej by nie upilnowali. - wtrącił się Casas.
Naszą rozmowę przerwał telefon z dowództwa. 
- Zlokalizowali Chrisa... - powiedział cicho Ethan. Był blady na twarzy.
- Nie... - zaczęła Sarah.
- Tak... Jest w AFF... - wymamrotał.
Poczułam się, jakby ktoś kopnął mnie w brzuch. Zrobiło mi się słabo. Christian opowiadał mi kiedyś o tej bazie... I o tym co robią tam więźniom.
- Musimy go stamtąd wydostać! Natychmiast!
Ethan potarł skronie palcami. - Potrzebujemy planu, Emma... Cholera, potrzebujemy wręcz idealnego planu... 
- Ja mam plan. 
Popatrzył na mnie, zaciekawiony. - Mów.
- Jestem tu nowa, więc nikt nie będzie mnie tam znał. Podrobicie mi papiery i pojadę tam jako żołnierz, na praktykę, która ma się opierać na pomocy strażnikowi pilnującemu Chrisa. - wyrzuciłam z siebie jednym tchem.
- To szaleństwo, Emma... 
- Ale może się udać...
- A jak nie? Wtedy oboje zginiecie.
- Do Air Force Flight nie da się włamać, więc to chyba jedyna dostępna opcja.
- Jesteś pewna...? - spytała Sarah.
- Tak. Jestem pewna. 
Ethan westchnął ciężko. - Dobra. Załatwię wszystko. Polecisz tam jutro rano. I Emma...
- Tak?
- Mam nadzieję, że jak już wrócicie, to Blake spuści mi łomot, że się zgodziłem na ten plan. - Uśmiechnął się smutno.
- Jestem pewna, że tak właśnie będzie...

***


*Rodger*

- Jacob, ty cholerny idioto!!! Miałeś jej pilnować!!! - krzyknąłem.
- Ale ja... - zaczął.
- Nie ma ale! Nasz plan był perfekcyjny!!! Wsadziliśmy Blake'a do Air Force Filght, a ta mała suczka miała nam wszystko wyśpiewać! 
- Złapię ją jeszcze raz!
Prychnąłem. - Na pewno ci się uda, powodzenia.
Garry wyszedł wkurzony. Westchnąłem ciężko. Z kim ja muszę pracować...



 ________________________________________

Hej! Tak się prezentuje rozdział 11. Wszystko coraz bardziej się komplikuje? Upss haha, kłopoty to moja specjalność :D Ale nie martwcie się, w końcu cała sprawa się wyprostuje, to tylko kwestia czasu :)
Korzystając z okazji chciałabym Wam życzyć zdrowych, spokojnych i wesołych Świąt Wielkanocnych spędzonych z rodziną i najbliższymi. <3
Do następnego!
Little M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz